niedziela, 20 października 2013

Powroty

Niedziela, zgodnie z przewidywaniami okazała się krótka. Po porannej rozgrzewce i wstępnym pakowaniu nie zostało wiele czasu na gry i zabawy, ale odwiedziny na placu zabaw były obowiązkowo.

Przystanek autobusu który jedzie na lotnisko był w zasadzie pod mariną, więc nie musieliśmy długo się telepać z bagażami.

Jadzia trzymała się nieźle, trochę ją przetrzymaliśmy z drzemką, aby zasnęła nam w samolocie. Do samolotu nie dotrzymała. Zaraz po zajęciu miejsca w autobusie zaczęła odpływać. Wyglądało to wesoło, ale już wiedzieliśmy, że po tak krótkiej drzemce, może być marudna w samolocie.


Na szczęście ta krótka drzemka okazała się wystarczająca i podróż do Polski okazała się całkiem przyjemna, oczywiście nie uwzględniając tłumów ludzi na lotnisku, ciasnoty w kolejce i walki (innych) o najlepsze miejsca w samolocie.



Aha, Dublin z lotu ptaka robi wrażenie.



sobota, 19 października 2013

Dublin - dzień przedostatni

Już jest mniej słonecznie. Mimo wszystko postanawiamy obrać kurs na wzgórza Wicklow. Zaopatrzeni w mapę i krótką charakterystykę miejsca ruszamy na DARTa. Na wzgórzach Wicklow kręcony był między innymi Braveheart – więc widoki są co najmniej epickie. 

I tu nas szybko sprowadzono na ziemię. Pan w informacji sprawdził połączenia DART i później kolejki. Jest po sezonie, pociągi jeżdżą rzadko i w godzinach co najmniej dziwnych. Suma summarum uwzględniając czas dojazdu, powrotu, przerwy w oczekiwaniu na kolej etc. oszacowaliśmy, że na miejscu mielibyśmy ze 2-3 godziny. Pomysł upadł. Postanawiamy ruszyć pieszo w kierunki Dublina, wzdłuż zatoki. Niestety jak pech to pech. Zaczyna padać. No może raczej mży niż pada, ale nie uśmiecha nam się ryzykować, że się rozpada w najmniej odpowiednim momencie. Zmiana planów. Czyli zwiedzamy nie poznane dotąd Dun Laoghaire. Dobry decyzja, bo po kilkunastu minutach solidnie się rozpadało.

Dun Laoghaire da się lubić i wygląda na przyjemne miejsce do życia. Oczywiście gdy nie pada J

Po przeczekaniu deszczu i zwiedzeniu tego, czego jeszcze nie zwiedziliśmy postanawiamy wrócić na Spirita.


A na Spiricie jak w zasadzie przez cały tydzień, ciepło, sucho i dużo ludzi. Momentami naprawdę dużo ludzi. Sielanka.  I tak, aż do wieczora.



piątek, 18 października 2013

S/Y Spirit One i najmłodszy załogant

Spirit wymaga lekkiego serwisu, co by nie przeszkadzać, postanawiamy ponownie wybrać do centrum, zobaczyć to czego jeszcze nie widzieliśmy i kupić parę klamotów.  Trochę dziwna sytuacja, bo ubranka dziecięce są tańsze niż paczka papierosów. Dublin co raz bardziej daje się lubić, ale nadal nie jest miastem  w którym chce się zamieszkać. Zwiedzamy centrum i okolice.

Poruszanie się po chodnikach może przyprawić o palpitacje serca. Wszystko jest wąskie, ruch lewostronny powoduje, że autobusy i samochody wyjeżdżają ze strony, do której nie jesteśmy przyzwyczajeni. Lusterka autobusów śmigają tuż obok głowy. Ktoś nam nawet wspominał, że bywa dużo wypadków – uderzenia pieszych/rowerzystów właśnie przez autobusowe lusterka. 

Po powrocie odpoczywamy na jachcie, najwięcej korzysta najmłodsza załogantka S/Y Spirit One ;) 






Wieczór upływa nam przy bajkach, mleku i bushmillsie. 

czwartek, 17 października 2013

Howth

Pogoda w Irlandii jest nie przewidywalna. Wczoraj solidny deszcz, dzisiaj słońce. Po krótkiej rozgrzewce na jachcie, planujemy dzień.





Obieramy kierunek na Howth, które jest położone 13-15 km na północny-wschód od Dublina, lub jak kto woli po drugiej stronie zatoki. Dojazd na Howth oczywiście DARTEM.

Na Howth wycieczkę rozpoczynamy od portu rybackiego i przystani jachtowej. Następnie ruszamy w stronę końca półwyspu Howth Head, z którego ponoć rozciąga się przepiękny widok między innymi na wzgórza Wicklow (po drugiej stronie zatoki, jeszcze za Dun Laoghaire). Wszystko było by jeszcze piękniejsze gdyby uprzedzono nas, że bardziej przydatne będzie nosidło a nie wózek.  Niestety nie udało nam się zobaczyć wszystkiego i przejść wzdłuż wybrzeża, gdyż było za stromo i kamieniście aby przeciskać się z wózkiem. Wróciliśmy się wygrzewać się w słońcu w okolicach portu. Ławeczka, słonko, jachty, zatoka. Tak, tak można wypoczywać.









Na Howth minęła nam znaczna część dnia. Po powrocie otrzymaliśmy jeszcze zaproszenia na „clubbing” po okolicznych pubach z muzyką na żywo. Z żalem odmówiliśmy, natomiast dziadzia się wybrał. I nie żałował J

My zaś padliśmy jak muchy.

środa, 16 października 2013

Spotkanie z S/Y Spirit One

O poranku, Spirit już stoi z Marinie. Nie pozostaje nam nic innego jak wymeldować z hotelu i przenieść na jacht. Pada lekka mżawka, ale spoko, mamy  do pokonania jakieś 700 metrów. Po pierwszych 50 metrach zaczyna padać nieco mocniej, z po kolejnych 50 już leje jak z cebra. Chodniki i jezdnie zamieniają się potoki, woda co najmniej po kostki. Już jesteśmy tak mokrzy, że nie ma sensu wracać do hotelu, tylko idziemy do mariny. Przemoczeni docieramy pod Spirita, dziadzia już na nas czeka.

Wózek cały mokry (a wiało tak, że sam zaczął zjeżdżać z pomostu), Jadzia w zasadzie sucha, jedynie spodnie lekko dostały, my mokrzy. Zabieramy się za przebieranie i okazuje się, że zapasowe spodnie Koszyka zostały w hotelu. Dobre rozpoczęcie dnia ;)

Po osuszeniu się, ponownej wizycie w hotelu po spodnie można było w końcu zabrać się za rzeczy bardziej przyziemne. Niestety padało z małymi przerwami do końca dnia, więc większość zabaw odbywała się pod pokładem.

Usypianie Jadzi było trochę problematyczne, głownie ze względu na nieograniczoną przestrzeń do poruszania się. W dziobowej kajucie  można było biegać po kilku kojach. Finalnie sen okazał się silniejszy niż chęć zabawy, a Jadzia spała zabezpieczona „sztorm deską”, niezły widok.



Reszta dnia, to gry, zabawy i głupawy na jachcie. Głównie z dziadzią. Na dobranoc obowiązkowe bajki.
Wieczorna kąpiel, również w rzadko spotykanych warunkach. Półprzezroczysty pojemnik (chyba nawet z Ikei) nieco większy niż duże wiadro idealnie sprawdził się jako wanienka. Co prawda Jadzia stawiała lekki opór, ale jak już się przemogła, to nie chciała wyjść.
Spanie, jak po południu, na koi za sztorm deską.

 





 

wtorek, 15 października 2013

Jutro wracamy.. ?

Ze wstępnych informacji wynika, że Spirit będzie wieczorem, super, już nie możemy się doczekać! W oczekiwaniu na to co ma nastąpić, jednogłośną decyzją postanawiamy pozwiedzać Dún Laoghaire. Widok po wyjściu z hotelu zachwycający :)


Leniwie rozpoczynamy od bajgla w Itsa, a później serwujemy trochę wygłupów na placu zabaw i ruszamy zwiedzać.


 


W samym Dún Laoghaire typowych zabytków brak, ale jest ładnie, czysto, budynki takie… irlandzkie, ulice wąskie, chodniki też. Zahaczamy o „East Pier”, co po Polsku nic innego jak wschodni falochron ;) strasznie długi. Finalnie lądujemy w „People Park”, małym, zacisznym parku niedaleko mariny. Jadzia po chwili budzi się ze snu, więc w przemiłych okolicznościach przyrody dostaje przydziałową kaszkę. Chwilę później spotykamy się naszym przewodnikiem i opiekunem – Kondziem ;)







Propozycją nie do odrzucenia jest wycieczka w kierunku Dalkey, czyli kolejnej dzielnicy Dublina, takiej ą i ę, gdzie są w podobno są same super wille należące do pięknych i  bogatych. Maszerujemy wzdłuż wybrzeża słuchając opowieści o Dublinie, Dún Laoghaire, Dalkey, Irlandczykach, zespole U2 i kilku innych miejscowych atrakcjach, gdy nagle, przechodzą obok Bullock Harbour, kolega Kondziu ni z gruchy, pyta się nas, czy wiemy co  znajduje się w tych skrzyniach zanurzonych w wodzie.

 


Otóż, w skrzyniach tych hoduje się (a w zasadzie utrzymuje się przy życiu) homary wyłowione w okolicznych wodach. Jesteśmy lekko skonsternowani, gdy Kondziu kupuje jednego, pakuje go w worek i wrzuca do wózka, pod Jadzię. Tak w dużym uproszczeniu, Homar potrafi się tak „wyciszyć”, że dopiero woda jest go w stanie rozruszać i sprawić, aby mu się chciało. Co ważne, aby się nim nie zatruć musi być żywy w momencie, gdy leci do wrzątku.

No więc z tym homarem maszerujemy dalej, kierunek Dalkey, po drodze zachodzimy jeszcze pod Loreto Abbey Secondary School, szkołę dla dzieciaków pięknych i bogatych rodziców, szkoła wygląda jak mały Hogwart czy inna placówka edukacyjna, jak z filmów. Oczywiście z widokiem na zatokę.




Jednak najważniejszy punkt wycieczki wciąż przed nami. A tym punktem jest pub Finnegans w Dalkey. Pub tak zacny, że gościła tam nawet Michelle Obama. Bono też, ponoć, czasami wpada na co najmniej jedno.
Jadzia śpi w wózku, pub zacny, Guinness również, a w takim miejscu zwłaszcza. Barman – chłop jak dąb, widać że wiele w życiu widział, no i pięć na raz nalewa.

Maszerujemy dalej przez Dalkey i inne okoliczne dzielnice, Kondziu pokazuje nam to i owo, i przy okazji robi drobne zakupy to tu, to tam. Suma summarum w lokalnych sklepikach kupił wszystko, co jest potrzebne do zrobienia mega kolacji.

Kolacja u Kondzia to prawdziwe mistrzostwo świata, ale przyrządzenie homara to niełatwa sztuka, a dantejskie sceny z tym związane zasłonimy kurtyną milczenia ;) Znowu jest Juan, znowu są wygłupy z Jadzią.

Wiemy, że Spirit dopłynie w nocy, no najpóźniej rano, śpimy w hotelu, a w ciągu dnia zorganizowaliśmy sobie dodatkowe dni urlopu i przebukowaliśmy bilety. Rozmowa z RyanAir  jest prawie jak sex telefon. Drogo za minutę połączenia a i efekt końcowy mało zadowalający. Wychodzi na to, że taniej jest kupić nowe bilety, niż płacić za przebukowanie obecnych. No to wracamy w niedzielę. Koszyk dostał właśnie prezent na urodziny. Budżet na wyjazd się rozpękł. Ale chyba warto.