środa, 27 marca 2013

Dzień 7 (poniedziałek) - Funchal

Ostatni dzień na Maderze postanawiamy spędzić tak samo jak dzień pierwszy, czyli posnuć się po Funchal.
Spokojnie, bez pośpiechu, innymi uliczkami niż dotychczas. Najpierw powoli jak żółw ociężale,
ruszyła maszyna po szynach ospale... i tak doszliśmy do ogrodów przy rezydencji Ministra Regionalnego Madery. Mieliśmy szczęście, ogrody są dostępne dla zwiedzających tylko wtedy, gdy minister nie przyjmuje gości. Ogrody są bardzo gościnne, to taki mały ogród botaniczny. Różne kwiaty, pnącza, drzewa, krzewy, wszystkie opisane odpowiednimi karteczkami. W kilku klatkach papugi, które zachęcają odwiedzających do zabaw z nimi. Oprócz drzew i krzewów, alejki są urozmaicane przez fontanny, strumyczki i ławeczki. Do rezydencji ministra, przyklejona jest, bardzo nie rzucająca się w oczy kapliczka. Klasyczna maderska kapliczka. Mała, z drewnianym, malowanym sufitem, na ścianach kafelki (azulejos). 


Drzewa rzucają przyjemny cień, zatem siadamy na ławeczce i w obecności jaszczurek rozkoszujemy się przyjemną ciszą i widokiem na marinę i bezkresny ocean.  Płot w płot z ogrodami ministra są Park Św. Katarzyny, z dużą fontanną po środku. W porównaniu z ogrodami wcześniej, park wypada bladziutko. Mimo to warto wsadzić tam głowę, widoki porównywalne, chociaż park jest położony nieco niżej.
















Ruszamy w głąb miasta, uliczkami, którymi do tej pory się nie przemieszczaliśmy. I tu spotyka nas przykra sytuacja. W zasadzie powinniśmy napisać:


Z głębokim smutkiem zawiadamiamy, 
że w dniu 25.03.2013 odszedł od nas na zawsze, 
nasz ukochany Lewek.

ŚP
Lew Piszczałka

o czym zawiadamiają, pogrążeni w smutku 
Koszyki On Tour

Już, nigdy nikt nie będzie tak piszczał rano w naszym łóżku.
Lewku, na zawsze pozostaniesz w naszych sercach.



Lewek, a w zasadzie lwica zaginęła. Mimo podjęcia akcji ratunkowo-poszukiwawczej nie udało nam się jej odnaleźć. Szkoda.

Nawet odwiedziny w miejscowej Biedronce, celem zakupienia miejscowych trunków, nie pomogły ukoić żalu. Popołudnie spędzamy w hotelu, Jadzi w końcu może sobie uciąć popołudniową drzemkę w łóżeczku. Wieczorem ruszamy na pożegnalną kolację. Lądujemy w nowej knajpie. Restaurante A Romana serwuje smaczne i duże porcje. Kolejna trafiona kolacja. Tym miłym akcentem w zasadzie kończymy nasz pobyt na Maderze. Zostaje jeszcze pół wtorku, ale to już raczej spokojne oczekiwanie na wylot.



Dzień 6 (niedziela) - Zachód

Zmiana planów, zamiast centrum, jedziemy z powrotem na zachód. Na spokojnie, zwiedzimy kilka nie zwiedzonych wczoraj miejsc, podepczemy wzdłuż oceanu, dzidzia odpocznie. Zaczynamy od Cabo Girão. Tym razem pogoda jest dla nas łaskawa, nie ma mgły, słonce nas dopieszcza, jedynie wiatr mógłby być dwa deko mniejszy. Jako iż jest niedziela, przewija się po tarasie dużo ludzi, z miejscowymi włącznie. Patrząc na wschód widać wzgórza i położone na nim Funchal, przed nami, na południe mieni się błękit oceanu, nieskończenie wielki ocean w pełnej swojej krasie, patrząc na zachód nie wiele widać, klify zasłaniają wszystko, a fjordy jadły nam z ręki. Tego dnia, widok na południe był dość zaskakujący, jakby znany, niby taki sam, a jednak inny. Ktoś, kto na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo znajomy..








Mimo wielkiej gościnności Cabo Girão ruszamy do Calhety. Największą atrakcją tego miasteczka jest centrum sztuki Casa des Mudas z pracami Picassa i Dalliego. Trochę sztuki nie zaszkodzi, ale nie tym razem. Wybieramy dwie piaszczyste plaże i spacer promenadą, tak po prostu! Plaże wielkością przypominają mieliznę przy wrocławskiej Wyspie Słodowej. Ale są. Jedyne piaszczyste na Maderze, a już na pewno sztucznie przygotowane pod turystów. Spacerujemy wzdłuż i wszerz Calhety, pogoda dopisuje, jest super przyjemnie - relaks pełną gębą! Miejscowość nie jest duża, a czas szybko płynie.



Ruszamy do Ponta do Sol, znaną nam, przebiegającą pod wodospadem drogą. Na miejscu wygląda jakby nastąpiło wyludnienie - zero ludzi, knajpki pozamykane. Pora siesty? W każdym razie Ponta do Sol w niczym nie przypomina mieściny, przez które już przejeżdżaliśmy. Jedziemy do Ribeira Brava. Miasto to już kilka razy się podnosiło - najpierw powódź, później trzęsienie ziemi, na końcu wdzierający się do miasta ocean. Same nieszczęścia. Obecnie solidnie umocniona i uregulowana Ribeira Brava jest oazą spokoju i chętnie wita turystów. W poszukiwaniu zacisznego miejsca, gdzie moglibyśmy nakarmić Jadzię, trafiamy na placyk pod kościołem, z przygotowaną sceną. Cisza, spokój i cielęcina z warzywami na zimno. Zaraz po posiłku na scenie rozpoczynają się pierwsze przymiarki do festynu. Niestety, osoba na tak zwaną rozgrzewkę, prezentuje poziom wokalny zbliżony do naszego. Uciekamy na promenadę, raczymy się lodami i słońcem, a co niektórzy ucinają sobie drzemkę w rytm fal.

Takiego dnia było nam trzeba.







wtorek, 26 marca 2013

Dzień 5 (sobota) - Madera Zachodnia

Maderę można podzielić na cztery obszary: część wschodnią, zachodnią, centralną i Funchal. Wschód zwiedziliśmy wczoraj. Pora na zachód. Nie spodziewamy się rozbudowanej cywilizacji.

Na punkt pierwszy obieramy Porto Moniz, przy czym już w trakcie drogi punkt pierwszy zmienia się na Seixal. Aby się tam dostać przemierzamy 'Północną Drogę Nadbrzeżną', a ta ciągnie się wśród scenerii klifów, wodospadów, tarasów, skał i wysepek. Po drodze jest mnóstwo zatoczek pełniących funkcje miejsc widokowych, tzw. miradouros. Jedziemy nową trasą, stara jest aktualnie zamknięta - i chyba dobrze. 'Stara' opada i kręci się jak kolejka górska, szeroka na jeden samochód, biegnie dosłownie po krawędzi klifu. Zamknięto ją ze względów bezpieczeństwa - osuwające się kamienie tarasowały przejazd, zresztą widać ogromne sterty kamulców leżących na tych trasach do tej pory. 'Nowa' prowadzi nowymi tunelami, na końcu których zazwyczaj jest rondo i kolejny tunel. Zdecydowanie bezpieczniejsze rozwiązanie, a i widoki oszałamiające.

Wracając do Seixal: z ukrytego w zatoce portu roztacza się widok na 60-metrowe wodospady Ve'u da Noira (welon panny młodej). Nazwa pochodzi od kształtu jaki przybiera spadająca woda. W dniu dzisiejszym jakoś nie przypominała welonu. Mimo to widok pierwsza klasa. Jadzia w tych warunkach natury, schowana przed wiatrem w naszej Micrze, zajada kaszkę ze śliwkami, po czym ruszamy na tour po okolicy.









Kilkanaście kilometrów, kilka stromych podjazdów i kilkadziesiąt pięknych widoków dalej odwiedzamy większe miasto w okolicy, Porto Moniz. Na oko jakieś 400 mieszkańców. Tutaj prym wiedzie oceanarium i kamienne baseny - odgrodzne od oceanu baseny pomiędzy skałami oferujące pływanie w oceanie bez fal, ale z falami na wyciągnięcie ręki. Dzisiaj atrakcja zamknięta, w końcu na Maderze też właśnie kończy się zima, tyle, że z temperaturą powietrza na poziomie 20 stopni. Poza tym fale szaleją i nawet w basenach woda nie wygląda przyjaźnie. Porto Moniz największe wrażenie robi z tarasu widokowego, położonego jakieś 300m nad miastem. Dopiero stamtąd widać jak fale wbijają się do miasta.







Po drodze do Ponta de Pargo, w okolicach Achadas de Cruz, skręcamy do kolejki linowej (teleferico). Wieje tak, że głowę urywa, świzd i gwizd. Kolejka idzie w dół prawie pionowo, niemalże przepaść, przejazd to raptem 3€, ale obsługuje gwarantuje "nie damy Wam zginąć". Dzidzia śpi - rezygnujemy. Ale pokusa jest.






Punkt kolejny na trasie do Ponta de Pargo - najdalej wysunięty cypel wyspy na zachód, a tam latarnia morska. Droga do latarni trochę zajmie, więc po krótkiej sesji na szczycie klifu idziemy na obiad. Dzisiaj ryba i lokalna zupa. Wszystko obrzydliwe. Lokalna specjalna zupa to chleb zalany ciepłą wodą, z dodatkiem oliwy, czosnku, ziół i papryczki chili, całość zwieńczona dwoma jajkami w koszulkach. Ryba tłusta, a druga rozgotowana. Aby dopełnić nieszczęścia zaczyna paskudnie padać. Wyprawa do latarni morskiej została anulowana.







Ruszamy do Jardim do Mar (ogród morski). Główna atrakcja, to kwietna mozaika, która jest wyłożona na długiej promenadzie i piękny widok na ocean, raczący nas potężnymi falami. Wieje jakby sam szatan dmuchał. Chcąc niechcąc idziemy od wschodu na zachód, zgodnie z poleceniem przewodnika, ale niestety pod wiatr. Na końcu promenady ścieżka: stroma, z tysiącem schodów, która wiedzie przez wąskie, rzadko uczęszczane uliczki. Zdarza się najlepszym. Mimo ciężkiej końcówki, bardzo udana wizyta. Zmęczenie bierze górę, resztę 'zachodu' przekładamy na jutro.



Kierunek Funchal. Wybieramy otwarty odcinek starej drogi wzdłuż wybrzeża, zamiast tunelów. Po iędzy miejscowościami Calheta a Ponta do Sol na środku drogi kończy się wodospad, a to oznacza darmową myjnię dla samochodu! Niezła heca, woda leje się jak z cebra, hałas jak w myjni automatycznej. Późnym wieczorem meldujemy się w hotelu.



Przejechaliśmy dzisiaj 150km, co chwilę zatrzymując się na kontemplowanie widoków i pamiątkiwe zdjęcia. Na całej chyba Maderze co kawałek są zjazdy na punkty widokowe, lub odpowiednio przystosowane zatoczki, aby bezpiecznie się zatrzymać i podziwiać krajobrazy. Nasza Micra, jeżeli nie jechała po płaskim lub z górki, piłowała głównie na dwójce, często ledwo wyrabiając przy większych pochyleniach. Pokonaliśmy niezliczoną ilość zakrętów, serpentyn, zjazdów i podjazdów, punktów widokowych i zatoczek. Warto było! Jadzia nadal rządzi, choć pod koniec dnia widać na niej zmęczenie. Rosnący kolejny ząb nie poprawia sytuacji. Jest dzielna! Jutro plan na Maderę Centralną.

poniedziałek, 25 marca 2013

Piątek i Madera Wschodnia

Drugi dzień solidnego zwiedzania z wykorzystaniem samochodu. Kierunek wschód, a w zasadzie wschodni kraniec wyspy, czyli Ponta de Sao Lourenco. Droga wyśmienita, zupełnie inna od wczorajszej. Wszerz całej Madery przebiega rapida - jedno, lub dwupasmowa droga ekspresowa, na której koniecznie jest używanie świateł, bo 3/4 drogi jedzie się tunelami. Dzisiejsza wycieczka przebiega pod samym lotniskiem, dosłownie - pas startowy umieszczony na wielkich betonowych palachunosi się nad drogą. Zresztą piloci muszą mieć specjalne uprawnienia, aby lądować na Maderze. Na samym końcu drogi, już w Ponta de Sao Lourenco jest rondo - można zrobić dwa kółka, aby dalej jechać na zachód wyspy. Na wschód już tylko pieszo - tutaj rozpoczyna się 3km trasa na kraniec wyspy. Trekking przez miejsce magiczne, wspaniale dzikie i pierwotne. Jedyną oznaką dotyku człowieka jest wytyczona schodkami trasa. Gdzieniegdzie widać pozostałości po lawinach błotnych (w 2010 Maderę nawiedziły potężne powodzie). Jadzia po raz pierwszy nie przemieszcza się wózkiem, a w nosidełku - dzielnie to znosi. Przemierzamy około 1,5km i w osłoniętym od wiatru miejscu Jadzia zjada kaszkę z owocami. Mijający nas turyści są zaskoczeni i oczarowani, o czym świadczą m.in. ich przyjazne komentarze. Każdy chciałby zjeść drugie śniadanie z widokiem na koniec świata ;) W trakcie posiłku towarzyszą nam jaszczurki, które są wszędzie i z lekkim zaciekawieniem się nam przyglądają. Jadzia niewzruszona obserwuje i zajada kaszkę dalej. Dalej trasy nie kontynuujemy - wygląda stromo i mało przyjaźnie dla ojca z dzieckiem i matki z resztą ekwipunku. W drodze powrotnej dzidzia niespodziewanie usypia w nosidełku.



















W najbliższej okolicy jest Canical - bardzo mała miejscowość, której główną atrakcją jest muzeum związane z wielorybnictwem. Przy czym było ono przebudowywane i nie mamy pewności, że będzie otwarte. Z ciekawostek Canical jest/był jednym z ostatnich miejsc w Europie, gdzie zaniechano połowów wielorybów, a było to w 1981 roku.

Ruszamy do Machico, miejsca, w którym w 1420 roku sam kapitan Zarco po raz pierwszy wbił portugalską flagę w ziemię Madery. Dawniej stolica Madery. Machico to przede wszystkim kościoły zabarwione rozmaitymi historiami i legendami, pomniki, place, szeroka półkolista zatoka oraz twierdza, o charakterystycznych żółtych murach. W Machico przypada pora obiadowa - krewetki, ośmiornica i świeże owoce są nasze. Po Machico szwędamy się jeszcze do późnego popołudnia, a wieczór standardowo - w stolicy :)