wtorek, 30 sierpnia 2011

Svalbardzkie retrospekcie część I

Takie trochę oszukiwane te retrospekcje, bardziej przelanie kilku po powrotowych przemyśleń.
W dniu w którym wróciliśmy od razu ruszyliśmy na zakupy - wiadomo lodówka pusta na wyjazd. Sklep jak sklep, nie o tym będzie mowa. Wychodzimy ze sklepu i pierwsze zdziwienie - ściemnia się, o rzesz ty orzeszku - ściemnia się - już zdążyliśmy zapomnieć, że takie zjawisko występuje. Polak to jednak szybko zapomina tego co Polskie, you know.

Chwilę później, dotarło do nas że na tle coraz ciemniejszego nieba widać drzewa, rany julek, i drzewa też są. Cuda panie, cuda.

Spacer dzień później też wywoływał zaskoczenia i zdziwienia. Spacer jak spacer, po polach na około domu. Ale jakiś taki dziwnie lekki, bez sztormowego ubioru, bez torby z aparatem, bez broni! To tak jakby przejść z bronxu na manhatan.

Ogółem przystosowanie do życia w rodzinie zajęło nam kilka dni, aklimatyzacja, praca, taka codzienność przyszła zdecydowanie łatwiej niż po poprzednim powrocie.

Jesteśmy ponad 3 tygodnie po zwiedzaniu Svalbardu, dłuży się ten czas niesamowicie, przeglądamy i wywołujemy zdjęcia, sięgamy do 'archiwum' zdjęć i filmów i oto przed Wami, pierwszy, ale nie ostani [fanfary! oklasky!] zapis video z serii "reporter maciej"

enjoy!

niedziela, 7 sierpnia 2011

Svalbard dzień 12 i 13 – piątek i sobota

Obudziliśmy się w małej zatoczce/fiordzie, w każdym razie w małej i zacisznej odnodze Isfjorden. Cisza, spokój, lodowiec, skałki, rybitwy popielate w ilościach hurtowych. Gdyby człowiek na ciężkim kacu miał możliwość wyboru miejsca, gdzie w tej chwili chciałby być, to to miejsce biłoby chyba rekordy popularności.

Było tak leniwie, że nawet zapach smażonego boczku pod jajecznicę, mimo iż wyczuwalny w zasadzie wszędzie nie był w stanie wyrwać załogi z koi, dochodziła 0900, jako iż mieliśmy wachtę kambuzową byliśmy już 1,5 godziny na nogach, nieco głodni, a zapach który sami tworzyliśmy powodował tylko większy wir w żołądku ;) w końcu się udało, iście królewskie śniadanie dla raptem 5 osób.

Niedługo po śniadaniu ruszyliśmy w kierunku Longyearbyen, w Isfjorden w zasadzie nie było już lodu, po tym co jeszcze było tydzień temu nie został nawet 1%, pojedyncze, niegroźne growlery. Około 20 mil które dzieliły nas od Longyear przepłynęliśmy na silniku. Po drodze mijaliśmy się z Eltaninem, kpt. Krzysztof M. Różański na galowo.





W takim stroju bez krępacji mógłby usiąść z nami do prawie niedzielnego obiadu. Dziś kambuz serwuje udziec jagnięcy - wszystko pod czujnym okiem Marty i mojej mamy, ja (Koszyk) mimo iż brałem bierny udział w tym wszystkim, przypisuję sobie prawa jako twórcy tej strawy.

Obiad był już w Longyear, niestety na kotwicy, cała marina zajęta, a jeden z pływających pomostów został całkowicie wyłączony z użytku. Po wielkim naporze lodu na port (pisaliśmy już o tym) pomost nie nadaje się do bezpiecznego użytkowania. Chwilę po obiedzie, niemalże w biegu ruszyliśmy do miasta - to ostatnia chwila, dla osób które za 10 godzin mają lot, aby zrobić ostatnie zakupy. O godzinie 1800 3/4 sklepów kończy działalność. Zdążyliśmy choć nie wszystko udało się zakupić. Dowiadujemy się również, że niedaleko misiek zaatakował kilka osób, jedna nie żyje. szczegóły tutaj [klik]



Mnie co raz bardziej toczy przeziębienie - efekt łażenia w mokrych butach i jednego mocnego zmarznięcia na lądzie. Nie jest źle a dobrze wcale. W międzyczasie dostajemy na Iridium smsa o treści zbliżonej do "David z Magdalenfiord zaprasza na imprezę między 19 a 24 w Kroa, i/lub później od 1am do 4am do Huset, a jutro na wycieczkę furą 4x4" - nikt nie może sobie przypomnieć Davida, ale to zasadniczo nie problem :D

Po wyprysznicowaniu się ruszamy do Kroa (restauracja w Longyear), niestety w Kroa nie ma żadnej imprezy, ani nikt nie kojarzy Davida. Znaleźliśmy na FB wpis Davida

"Jeśli doplyniecie dziś do Longyearbyen (lodu już nie ma) to wbijajcie do Kroa miedzy 19 a 24. Lub pózniej na imprezę do Huset od 1am do 4am. Możemy też się umówić jutro lub w niedziele na jakąś wyprawę poza miasto. Mam furę z napędem na 4 koła i wyciagarką :) Pozdro.
Dawid z Magdalenfjorden z Panoramy."


Daje nam to nieco jaśniejszy obraz sytuacji, ale to nadal nic nie zmienia. Trudno, ruszamy zatem do Karls Berger Pub. Karls Berger Pub miał w środku coś takiego, czego jeszcze nigdy nigdzie nie widzieliśmy. Na 2 potężnych ścianach, od podłogi do sufitu regały, a na regałach butelki, głównie z whisky. Chyba z każdego miejsca na świecie. Szacunek ludzi ulicy.



Znalazł się (albo i nas) David, a raczej Dawid. Jak się okazało Dawid mieszka na stałe w Longyear, od 2 dni, ale zawsze ;)

Pogadaliśmy chwilę, uzgodniliśmy szczegóły jutrzejszej wycieczki "furą 4x4", szkoda że nie załapiemy się na nią, szczęśliwi Ci, którzy lecą dopiero za 2 dni.

Już w sobotę, o 4:50 startujemy z Longyear, pamiętam jedynie że wsiadłem do samolotu, wysiadłem w Oslo, wlazłem do kolejnego, wysiadłem w Kopenhadze, usiadłem przy gejcie z którego odlecimy do Warszawy. Tak mnie ścięło, że doszedłem do siebie dopiero w Warszawie. Co się działo w między czasie nie wiem, może Martuśka napisze jak nam minęła podróż.

Z Warszawy do Poznania już pamiętam lot, był z opóźnieniem. Z Ławicy złapaliśmy autobus do centrum - cena za przejazd w weekend z domu na lotnisko ścina z nóg - wariant oszczędnościowy. Jednak złapać taksówkę to wyższa szkoła jazdy. Korporacje albo nie odbierają, albo będą w stanie podstawić taksówkę za 40 minut lub więcej. Cholerny red bull x-figters. W końcu się udaje, jesteśmy w domu, dochodzimy do siebie.

Zdjęcia do tego postu i retrospekcje wkrótce.

sobota, 6 sierpnia 2011

Svalbard dzień 11 – czwartek

W nocy wiatr ustał. NY Alesund zaczęło wyglądać zupełnie inaczej niż dzień wcześniej. Mieścina ta jest najbardziej wysuniętą na północ zamieszkałą osadą na Svalbardzie. Jest ona tak duża, że komunikacja odbywa się głównie na rowerach, wystarczy dobrze zakręcić korbą na starcie i już się jest na drugim końcu miasta ;) samochodów w zasadzie się nie używa. Nie ma tam również zasięgu GSM, aby nie zakłócało/wpływało na pomiar promieniowania kosmicznego – stoi tutaj wielka antena, która to właśnie zlicza.

W NY Alesund uzupełniliśmy zapas słodkiej wody. Nie wiadomo czy w Isfjorden jest jeszcze lód i czy da się stanąć w porcie w Longyearbyen, a kolejne załogi również muszą cos pić. O 12:30 wyszliśmy w kierunku Isfjorden. Początkowo na silniku, w końcu postawiliśmy żagle, fun, fun, fun, dobrze wiało, kierunek słuszny, prędkości bardzo zadowalające, widoki super, nawet słońce czasami wychylało się z za chmur. Na cos takiego czekaliśmy prawie ponad 10 dni. Warto jednak było poczekać. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o bazę Uniwersytetu Toruńskiego, do którego właśnie kilku ludzi i sprzęt dostarczył Eltanin.



Bez zatrzymywania się, jednak dostojnie i powoli przepłynęliśmy obok, wymieniliśmy uprzejmości i złapaliśmy kurs na Poolepynten – może tym razem będą morsy? Idealnie w punkt, just in time, w sam raz po kolacji dojechaliśmy do cypelka Poolepynten, a tam czekały już na nas morsy! Na pierwszy rzut oka wyglądały jak 6 ciemnych klusek leniwych. Wielkie, tłuste, zbite w jedną kupę morsy. Dopiero, gdy podpłynęliśmy bliżej jeden z nich, chyba głównodowodzący stadem, zaczął się poruszać, pokazywać kły i machać tymi śmiesznymi płtewonóżkami i płetwami bocznymi (nazwy wymyślone na poczekaniu, mogą być nieprawdziwe). Szał. Kilka minut i rundek wokół, sesje zdjęciowe i filmowe. Mega widok. Do kolekcji brakuje już chyba tylko wieloryba, ale o tego na tej wysokości może być ciężko.



Po morsach łapiemy kurs na Isfjorden i Longyearbyen. Zobaczymy jak wygląda sytuacja lodowa w fiordzie. Od tego będzie zależało gdzie się zatrzymamy, w końcu za niecałe 1,5 dnia będziemy się żegnać i łapać samolot do Polski.

Svalbard dzień 10 – środa

W środku nocy dojechaliśmy do Peirsonhanna, zatoczka jest tak mała, że na spokojnie może tam stać tylko jeden jacht. Stali Francuzi, więc ustawiliśmy się w wejściu do zatoczki. Od razu dało się zobaczyć pozostałość Camp Mansfield (lub jak kto woli New London, będziemy stosować nazwy zamiennie), a sama zatoka sprawiała takie wrażenie, że chciało się wystawić stolik, 2 świece i zjeść spaghetti tak jak to miało miejsce w filmie „Zakochany Kundel”. Peirsonhanna jest dokładnie po drugiej stronie fiordu niż NY Alesund. Jakby dobrze się rozpędzić i skoczyć, to prawie by się doleciało.


Camp Mansfield jest jednym z najlepiej zachowanych tego typu miejsc na Spitzbergenie. Miejsc gdzie pod koniec XIX i początku XX próbowano rozkręcić złote interesy jest/było sporo. New London też okazał się niewypałem. Znaleziono złoża marmuru, znaleźli się Brytyjscy inwestorzy, postawiono potężne parowe machiny, osiedle domków itd. itp. Wszyscy byli zachwyceni, raporty z postępu prac były zgodne z prawdą i terminowe, był tylko jeden mały, drobniutki wręcz szczegół. Marmur jest tak kruchy, że rozsypuje się w rękach. Ale nie ma tego złego, powstały koszyki-on-tour na bogato, marmurową czcionką!



W Camp Mansfield spotkaliśmy dwa renifery, młode, nie bały się, dało się je podejść, bardzo miło z ich strony.


Na miejscu można podziwiać to co pozostało czyli: maszyny parowe, wózki, wózeczki, podnośniki na szynach, kuchnię na 3 fajerki, całą stertę mniej lub bardziej przydatnych rzeczy, 2 husy które pozostały (zajęte i zamknięte przez Sysselmana, ale dało się zajrzeć do środka, gdyż dało się otworzyć okiennice).


Poszwendaliśmy się trochę zatem po New London, w końcu pogoda nam dopisała, ładne słonko, mały wiatr, relaks. Po powrocie na Spirita, uruchomiono głośniki na deku, załączono Dire Straits, przeniesiono życie towarzyskie na pokład. Chillout.

Pod wieczór, na mocnym wietrze przepłynęliśmy na drugi brzeg do Ny Alesund. Cumowanie z problemami, wiatr i fala w kierunku prosto na malutką marinę. Z kłopotami, ale się udało, przy kei stał nam znany wycieczkowiec Fram, a i sam chiński minister czegoś tam był również tego i następnego dnia w NY Alesund. W NY Alesund jest między innymi Chińska baza naukowa (Yellow River Station), a ów minister brał udział w spotkaniu mającym załagodzić stosunki pomiędzy Norwegią a Chinami, mocno nadszarpniętymi po rozdaniu ostatnich nagród Nobla. Omal załoga s/y Spirit nie została sabotażystą ów pojednania ;) ale to już opowieść na długie jesienne wieczory przy kieliszku Porto…

Svalbard dzień 9 – wtorek

Śniadanie było na wodzie. Około 1100 w zatoce Regmardneset w Krossfjord. Zakotwiczyliśmy na darmowym parkingu pod Lloyd`s Hotel. Lloyds Hotel to niekiepska miejscówka, 5 gwiazdek plus (lub 5 gwiazdek i trup). Krossfjord jak wszystko tutaj powala widokami, lodowce, góry, ośnieżone szczyty, a z Regmarneset widok na dwa lodowce.

Jesteśmy coraz bliżej NY Alesund.



Zarządzono trip. Ruszyli wszyscy, czyli całe 10 osób, wycieczką dowodził El kapitan.
Desant na spokojnie, bez przyboju, gładko aż do samej plaży, suchą nogą dało się zejść z dingi. Obejrzeliśmy dokładnie Lloyd`s Hotel, z każdej strony i od środka, widać bardzo wysoki standard. Tuż obok pojawiła się foka. Ładnie się zaprezentowała. Wystawiała mocno głowę i kukała co się dzieje. Nurkowała, wypływała parę metrów dalej i znowu kukała, i tak kilka razy.


Dalej już pieszo w kierunku lodowca. Całkiem przyzwoita trasa, trochę miękkim, trochę po dużych kamieniach, trochę po małych kamieniach. Te ostatnie dało się najbardziej odczuć drepcząc w kaloszach. No, ale cóż, za lenistwo trzeba płacić. Po kilkunastu minutach marszu zobaczyliśmy coś, co wygląda jak poroże za kamieniem. W końcu poroże się uniosło nad kamień, mieliśmy rację, było przyklejone do głowy renifera. W końcu się udało. Reniferów jeszcze nie widzieliśmy, a miały być w programie. Ten, którego widzieliśmy od razu, trochę niezgrabnie ale w tempie, uciekł. Było widać tylko jego biały tyłek, bo w zasadzie cała reszta renifera ma taki kolor o tej porze roku, że bardzo mocno zlewa się z krajobrazem.

Po chwili marszu znaleźliśmy poroże na ziemi, solidna wielkość. A w oddali widać kolejne 2 reny. Kilka pamiątkowych zdjęć i dalej w drogę. Tam kolejne renifery, aż do znudzenia, całe rodziny reniferów z dziećmi. Najłatwiej wypatrzyć rena szukając jego tyłka, czyli przesuwającej się białej plamy na tle skał.


Do lodowca koniec końców nie doszliśmy, choć cały trip zajął nam około 4 godzin. Wrażenia pozostały. Idąc za ciosem powstał kolejny „wrzut” koszyki-on-tour, endżoj:



Na okolice godziny 22 zaplanowano podniesienie kotwicy i kilkunasto milowy przeskok do Peirsonhanna, które jest już vis-a-vis Ny Alesund.

Svalbard dzień 8 – poniedziałek

Miało być śniadanie w NY Alesund, było śniadanie w zatoczce Trinityhanna w Magdalenefjorden, 20 mil dalej na północ. W nocy wiało na tyle fajnie, że nie było sensu zatrzymywać się w NY Alesund. Magdalenefjorden to jedno z 2 najczęściej odwiedzanych miejsc na Spoitzbergenie, tym drugim miejscem jest Longyearbyen. Magdalenefjorden jest małym urokliwym fiordem, są w nim dwa wspaniałe lodowce Gullybreen i Waggonwaybreen.


Na miejscu, w zatoczce już stała Panorama (wyglądała jakby przypłynęła niedługo przed nami), dwa inne jachty oraz motorówka Sysselmanów – faceci w „sezonie” co daje jakieś 2 miesiące w roku mieszkają w malutkim husie, pływają malutką motorówką po malutkim fiordzie. Ale ogółem pilnują, aby nic złego się Spitsbergenowi nie stało.

Śniadanie było z widokiem na Waggonwaybreen, po nim krótka drzemka i mały trip na lodowiec Gullybreen. Desant na ląd tym razem wzorcowy, z tymże od razu zaatakowała nas rybitwa popielata. Mały, piszczące, latające tuż nad głowami ptaszysko. Z drugiej strony bardzo ładne, mimo wszystko jednak upierdliwe ;)



Do lodowca około godziny drogi po kamieniach i piachu. Dopiero przy samym lodowcu zrobiło się grząsko, na tyle grząsko, że kilka osób wpadło powyżej linii kostek. Było to zabawne dopóki sami tak nie wpadliśmy. Sam lodowiec, a w zasadzie jego czoło robi wrażenie, duży, błękitnawy w kolorze, przyćmiewający wszystko, co znajduje się w okolicy. Udało nam się zobaczyć jak się dwa razy cielił, z tym, że to, co odpadało było małe, jednak huk i hałas temu towarzyszący robi wrażenie.




Wracając na Spirita spotkaliśmy grupę desantową z Panoramy, a dowodzący nią Pan Jacek przypomniał jak to było kilka lat temu, jak tu byliśmy.

Późnym popołudniem odwiedziliśmy ornitologów z Uniwersytetu Gdańskiego, którzy rozbili swoją bazę (namioty) po drugiej stronie Magdalenefjorden. Bardzo sympatyczni ludzie, opowiadali co i jak robią. Prawdziwe hardcory. Dowiedzieliśmy się trochę o alczykach, mewie szarej, rybitwie popielatej i o misiach, które w zasadzie codziennie koło ich namiotów przechodzą. Szkoda, że koło nas nie przechodzą chociaż co 3 dni. No, ale nie można mieć wszystkiego.





Jest decyzja, około północy startujemy w kierunku NY Alesund, po drodze zahaczając o kolejne magiczne miejsca.

Aha w końcu udało nam się ułożyć napis. Włala:


Svalbard dzień 7 - niedziela

Zatoczka Poolepynten przywitała nas mgłą, dużą, ciężką, lepką mgłą. I na tę chwilę, zatoczka miała jedną zaletę, dało się w niej schować przed falami i wiatrem. Przestało wściekle bujać, a my przestaliśmy wypadać z koi ;)

Morsy się nie pojawiły. I mimo, iż kilka razy komuś coś się pojawiło/przesunęło na lądzie, to nadal, to nie były morsy. Szkoda, jednak mamy jeszcze czas, może się pokażą. Ze statystyk wynikało, że na 4 z 5 przypłynięć Spirita do Poolepynten były morsy. Szkoda by było taką dobrą statystykę zepsuć.

Prognoza pogody i to co sami widzieliśmy nie napawało optymizmem. To był dzień czystego lenistwa, książki, płyty, muzyka, koncerty rzucane na plazmę. Ol inkluziw, proszę szanownej wycieczki.

Dzień mijał, a morsów jak nie było tak nie było. Koło 2100 obrano kierunek na NY Alesund. Z Poolypynten żegnamy się w nie najlepszych stosunkach – ale tylko i wyłącznie za sprawą morsów. Bo cała reszta była bardzo w porządku.



Svalbard dzień 7 – sobota

Nad ranem dopływamy do Calypsobyen. Znowu lód, jednak zdecydowanie jest go mniej i mniej przeszkadza. Zostawiamy 4 osoby i skaner 3D, w okolicach bazy naukowej UMCS. Walczymy z małym lodem, teraz to już niejako przyjemność – tyczki w dłoń i do ataku.
Znowu pojawia się foka. Powoli, majestatycznie wynurza się, chowa, znowu wypływa – tym razem na grzbiecie, kuka i spływa dalej.

Zabieramy 3 osoby - T-raperów znad Wisły. Panowie są traperami, tj. stawiają trapy (pułapki) na kamienie. Zabieramy ich w kierunku Isfjordu, gdzie przesiądą się na Eltanina.

Po drodze widoki pierwszorzędne – góry trzeciorzędowe, przynajmniej tak wyszło T-raperom na pierwszy rzut oka, stożki usypiskowe (wiemy jak to wygląda, ale definicji nie znamy). Łapiemy kierunek na fjord visa vis Calypsobyen, tam są 3 husy (domki), którym chcemy się przyjrzeć z bliska, a jak będą otwarte, to i od środka.

Desant pontonem na plażę w mało komfortowych warunkach, jest dość mocny przybój. Jedziemy jako pierwsza grupa. Druga grupa już z większymi problemami, ale dociera na ląd. Przybój jakby większy.

Zmiana planów. Nie będzie spaceru, wracamy na Spirita. Lekko nie będzie. Trzeba zrobić mniej więcej tak jak marines na amerykańskich filmach. Ponton (dingi) na wodę, 4 osoby, rozbieg, z pontonem trzeba przebić się przez przybój, wskoczyć na dingi, złapać pagaje, wiosłować ile fabryka dała, by po chwili móc odpalić silnik i na spokojnej wodzie popłynąć do Jachtu. Były nas 3 grupy. Nikomu się nie udało zrobić tego jak żołnierzom z marines ;)

Zabawa przednia, jednak od pasa w górę i/lub od pasa w dół wszystko mokre. Ciekawe ile będzie schło?



Jako, że jechaliśmy jako pierwsza grupa udało się złapać kilka szybkich ujęć na wyspie, i tak:
- Koszyk upolował prawdziwego wilka morskiego ;)



- po polowaniu zmęczony Koszyk przysiadł i podziwiał widoki:


- znaleźliśmy ponoć miednicę wieloryba



W połowie wysokości wejścia do Isfjorden przekazujemy T-raperów na Eltatnina. Oni płyną w kierunku lotniska Longyearbyen – z informacji, które mamy wynika, że lodu jest tyle, że do Longyear nie da się dopłynąć jachtem.

My łapiemy kierunek na wyspę Prins Karls Forland, a dokładniej na zatokę Poolepynten. Zobaczymy czy morsy będą się chciały nam pokazać.

Aha, aha… prawie nam się udało ułożyć napis, zabrakło czasu, ale powinny być jeszcze okazje.


piątek, 5 sierpnia 2011

Svalbard dzień 6 – piątek

Zgodnie z zapowiedzią o 0900 opuszczamy Longyearbyen. Kierunek Calypsobyen, a to głównie dlatego, że zabieramy ze sobą 4 osoby i wypasiony skaner 3D. Ku chwale polskiej nauki.



Wyjście z Longyearbyen całkiem niezłe, po drodze mijamy „Panoramę” jednak im dalej w las tym więcej drzew, czytaj im bliżej wyjścia z Advenfjorde tym kry i icebergów jakby więcej. W pewnym momencie pak lodowy tak zgęstniał, że nie było możliwości popłynąć ani w prawo, ani w lewo. Jesteśmy w Isfjorden w odległości około 4 min od Barentsburga. Ma-sa-kra.

A jako, że nie można było zrobić nic, co by diametralnie odmieniło sytuację, zapadła decyzja o zacumowaniu do kry. Dobrze się zaczyna. Zatem tyczki w dłoń i odpychamy krę i icebergi, które nas atakują.




Zabawa w odpychanie fajna, po pewnym czasie dochodzimy do perfekcji.
Pojawia się foka, popatrzyła jak nam idzie i dała nura. Śmieszne stworzenie.

Po kilku godzinach wrocławska „Panorama” pojawia się na horyzoncie, oni również walczą z lodem. Nadają, że przy północnym brzegu jakby mniej lodu. No to zrywka na północ, walka z odpychaniem kry trwa w najlepsze.

Długo, długo później w końcu nam się udaje przebić przez pak lodowy. Droga do Calypsobyen, wydaje się być czysta. Znowu pojawia się foka, tym razem na nieco dłużej, tj niecałe 5 sekund. Jest po północy, w końcu zaczynamy płynąć. Oby tak dalej!


Svalbard dzień 5 – czwartek

Po pobudce stwierdzono, co następuje: sytuacja w zasadzie bez zmian, choć, jakby mniej lodu. Gość z „port control” chodzi od jachtu do jachtu i namawia (nalega) aby wychodzić w konwoju za wielkim, super nowoczesnym, zapewne mega drogim, pasażerskim statkiem o nazwie „Fram”. Wszystko fajnie, tylko stwierdzono jeszcze jeden fakt. W przekładni zamiast oleju jest woda, z lekką domieszką oleju. Najprawdopodobniej jest buba w chłodnicy.

Jedna grupa uderzeniowa zabiera się za chłodnicę, kolejne ruszają w kierunki centrum i sklepów. I jedni i drudzy kończą swoje pierwsze misje sukcesem. Przeciek zlokalizowany poddany próbie naprawy a i suveniry zostały zakupione. Na efekt prac pierwszej grupy trzeba będzie poczekać. Ogółem dzień na leniwo.

Mając prawie pewność, że chłodnica wytrzyma. Grupa szturmowa ruszyła na zakupy, tak duże, aby wystarczyło dla 10 osób na kilka dni. Udało się. Chłodnica po wmontowaniu i przeprowadzeniu testów zgodnie z przeczuciem trzyma i działa. „Fram” co prawda już wyszedł z Adventfjorde (i pewnie nawet z Isfjorden) z całą karawaną jachtów za sobą, ale pogoda pozwala patrzeć optymistycznie na dzień następny.

Jest decyzja w piątek o 0900 wychodzimy z Longyearbyen.
A na zakończenie kilka zdjęć z miasta :)